Przyznam, że co do wyjazdu na Pampę zadania były podzielone.
Ja dorwałem w hotelu książkę o Boliwii, z której jasno wynikało, że kraj ten
pełen jest niesamowitych rejonów. Mieliśmy w planach zwiedzić część, która
położona jest na dużej wysokości, ale jak zobaczyłem, że wystarczy zjechać z
płaskowyżu, a zobaczy się totalnie inną Boliwię, zacząłem drążyć temat. Poza
tym miałem już szczerze dość tych niskich temperatur w nocy. Kasia miała więcej
wątpliwości. W Internecie pełno jest
informacji, że przewodnicy wycieczek do Dżungli i Pampy nie
przestrzegają podstawowych zasad traktowania zwierząt. Te komary pewnie są
olbrzymie itd. Kasia jednak się przekonała, a później okazało się, że jej obawy
się nie spełniły.
Biegniemy do biura i bukujemy samolot na następny dzień rano
na 8.05, aby zaraz po wylądowaniu rozpocząć wycieczkę w Rurrenabaque o 9.00 (To
było trochę naiwne - przez to, że do tej pory wszystko układało się jak w
szwajcarskim zegarku, zapomnieliśmy, że jesteśmy w Ameryce a nie w Europie) Rano łapiemy busa na lotnisko. Podczas
odprawy Pani delikatnie wspomina, że lot
może się opóźnić :). Na
hali odlotów dziwnie dużo białasów. Okazuje się, że samolot o 6.05 nie
odleciał. Kolejne informacje dotyczące obu samolotów mają być o 8.00. O ósmej
na tablicy informacyjnej pojawia się godzina dziewiąta. Sytuacja powtarza się
kilkukrotnie, więc przed dwunastą nie wytrzymujemy i postanawiamy przebudować samolot
na następny dzień (prognoza pogody na resztę dnia pokazuje zachmurzenie 100%).
O dziwo pani z obsługi bez problemu przebudowuje nam bilet na 8.05. Jesteśmy
zadowoleni , mamy jeden dzień w zapasie. Następnego dnia grzecznie stawiamy się
na lotnisku. Pani z obsługi grzecznie mówi nam, że nasz lot jest o 12tej nie o
8mej, bo z powodu wczorajszych odwołanych lotów nie ma miejsca w samolotach.
Tego było już za dużo dla pary z Europy J Zrobiliśmy mega aferę, ale jedyne co udało nam się
wywalczyć to lot o 10tej. Czyli kolejny dzień w plecy, ale co tam jesteśmy na
wakacjach.
W końcu wpuszczają na do samolotu. Maszyna jest mistrzowska.
W rzędzie są tylko dwa miejsca. Nie ma mowy o wyprostowanej pozycji w przejściu.
Najmniejszy samolot jakim lecieliśmy zyskał miano „lodówki”, ale ten przy tym
to maksymalnie „odkurzacz”. Piloci nie mają oddzielonej kabiny, więc doskonale widać,
że mają może po dwadzieścia kilka lat. Zaczęliśmy się niepokoić, widzę, że inni
też nie czują się pewnie. Silniki odpalają - hałas jest nie miłosierny, mina Kasi
mówi wszystko „dlaczego ja się na to zgodziłam?”. Startujemy, pogoda jest słaba
samolotem trzęsie, a my mamy przed sobą Andy. Przyznam, że pierwszy raz w
samolocie miałem czarne myśli typu „czy zostanie ze mnie tylko karta pamięci aparacie?”
W chmurach zaczęły pojawiać się ośnieżone szczyty gór, ale nie hen poniżej
tylko tuż obok na wyciągnięcie ręki. Piloci nie mają tu łatwego życia. Po
minięciu gór szybko opadamy, wszyscy są zieloni.
Samolot zaczyna pikać, piloci przeglądają papierowe procedury, ja jestem
przekonany, że zginiemy. Pod nami pojawia się dżungla z ogromną ilością
wijących się rzek. Nie za bardzo jest gdzie wylądować. Koniec modlitwy, amen. W
końcu pośród drzew pojawia się skrawek asfaltu i w mgnieniu oka jesteśmy już na
ziemi. Wygląda to naprawdę nierealnie, wszyscy lekko oszołomieni. Wychodzimy z
samolotu w środku niczego. Ciepło, palmy ptaszki śpiewają. Podjeżdża bus. Gość
oznajmia, że wszystkich porozwozi bezpośrednio do hotelów. Zapowiada się dobra
przygoda :).
|
Lotnisko w Rurrenabaque |
|
Obsługa lotniska :) |
Nasz hostel jest super. Po jego budowie wnioskuję, że koniec
spania pod czterema kocami. Nie ma okien dachy z liści palmy, cudo.
Rurrenabaque jest
całkiem urocze całe można przejść w 10 minut. Położone jest pośród gór porośniętych
palmami. Jedyne czego nie rozumiemy, to dlaczego wszyscy jeżdżą tu w kółko na
motorach. W sercu niczego gdzie mógłby być raj na ziemi jest mega głośno.
Następny dzień to podróż, do serca Pampy. Zabiera nas mega
stara toyota land cruiser w trzy godzinną podróż po wertepach. Teraz rozumiem, po co są
samochody terenowe. Gość 6h dziennie 7 dni w tygodniu nasuwa po wertepach, a
ten samochód ma pewnie z 30lat. Docieramy do rzeki, gdzie przesiadamy się do łódki.
Nasz przewodnik Domingo super mówi po angielsku. Ciekawie
opowiada. Pokazuje zwierzaki, których jest tu pełno. Na każdym niezarośniętym skrawku
brzegu leżą wygrzewają się na słońcu aligatory. Ptaszorki wszelkiego rodzaju.
Docieramy do naszej noclegowni. Całkiem przyjemnie. Nie ma
jakoś dużo insektów, nie jest też zbyt parno. Ja jestem zaskoczony jak przyjemy
jest tu klimat. Po kolacji Domingo zabiera nas na nocną wycieczkę, na
poszukiwanie aligatorów. Nie jest to zbyt ciekawe. Aligatory polują w nocy,
więc jak świeci się latarką to wszędzie widać czerwone odbijające się oczka. W
drodze powrotnej Domingo wyłącza silnik ,a my latarki . To coś dla nas. Księżyc
świeci super, gwiaździochy i pampa, która w nocy żyje chyba jeszcze
intensywniej. Każde drzewko obok, którego przepływamy wydaje inny dźwięk.
Ptaków, które tu się nawołują jest chyba z tysiąc rodzajów. W wodzie cały czas
coś pluska. Wokół lata mnóstwo świetlików. Jesteśmy wniebowzięci.
|
w naszym pokoju nie byliśmy sami :) |
Następnego dnia Domingo zabiera nas do miejsca gdzie
gromadzą się różowe delfiny. Mówi, żeby wskakiwać do wody i macać delfiny. Na
pytanie gdzie w tym czasie są aligatory mówi, że jak są delfiny to jest
bezpiecznie. W pobliżu pływa tylko jeden aligator, więc decydujemy się
wskoczyć. Ja jestem przekonany, że w to samo miejsce Domingo nas zabierze na
łowienie piranii, ale raz się żyje. Woda cieplutka, jest nas szóstka, co jakiś
czas ktoś wybucha gromkim śmiechem. Woda jest nieprzejrzysta, więc jak delfin
nurkuje to go nie widać. Potem coś jakby nas obwąchiwały, dotykają
niespodziewanie nóg. Strasznie to dziwne i śmieszne za razem. Śliździutkie są :).
Nasze obawy odnośnie złego traktowania zwierząt nie znajdują potwierdzenia.
Delfiny same przypływają, nie dostają za to żadnego jedzenia. Jesteśmy naprawdę
miło zaskoczeni. Gdy delfiny odpływają Domingo
zabiera nas na drugą miejscówkę. Kasia rozgląda się wokół - co najmniej pięć
aligatorów w zasięgu wzroku. Nie znajduje się chętny do kąpieli. Domingo
twierdzi, że aligatory to nie problem : ) ok. ok. after you Domingo!
Po południu musimy niestety wracać - wracamy tylko we dwójkę
pozostała część grupy jedzie na łowienie piranii. Po drodze sternik krzyczy, że widzi płynącego
jaguara :)
Tego było by już za dużo, to tylko kapibara. W jeepie też jesteśmy tylko we
dwójkę. Ruszamy w masakryczne 3 godzinną podróż, gdzie rzuca nami jak workami z
kartoflami. Po jakimś czasie za nami pojawia się inny land cruiser, który chce
nas wyprzedzić. Nasz kierowca odbiera to jako zniewagę. Dalsza część podróży
wygląda jak rajd Paryż-Dakar. My rozpięci jak pająki o wszystko co się da z tyłu
i nasz kierowca bijący czas przejazdu na tym odcinku. Było ostro nikt nie dawał
za wy graną na szczęście po może trzydziestu minutach obijania się o wszystko, zjazd
na stację benzynową pozwolił obu
kierowcom zakończyć rywalizację honorowo = bez ofiar śmiertelnych. Potem
wsiadamy w odkurzacz i bez przygód lecimy do La Paz.